Meksyk – relacja z podróży (wewnętrznej)

Kiedy zobaczyłam w aktualnościach na Facebooku wpis o wyprawie do Meksyku, poczułam dokładnie we własnym krwioobiegu, jak coś się w momencie zmienia i dostosowuje swą trajektorię do decyzji, która właśnie zapadła na głębokim poziomie (której jeszcze nie byłam świadoma) i poprzez którą otwarta została nowa ścieżka, której mogłam wcale nie obrać.

To bardzo specyficzne uczucie, kiedy wiesz (nie wiedząc skąd, choć jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę gdzie leży Źródło), że coś się wydarzyło, coś zapadło, coś zmieniło kształt i, choć zadziało się to na poziomie nieprzejawionym (fizycznie odczuwasz kontynuację tego, co znasz, jednocześnie nie wierzysz temu, co widzisz), WIESZ i CZUJESZ nieprzejawione jako Prawdę, esencję, to, co JEST i co za chwilę zamanifestuje się w czasie – bo nie może być inaczej, skoro to już się zdarzyło.

Tak więc w chwili, kiedy zobaczyłam post o wyprawie do Meksyku, wszystkie potencjalne ścieżki zaniknęły, pozostawiając jedną, wyraźną, która od teraz jest zasilana całą energią Wszechświata. Jak puzzelki, wszystkie pozornie nieznaczące i niepołączone zdarzenia w czasie, przygotowują dla mnie podróż życia. Podróż Życia.

Jadę do Meksyku.

Oto kierunek, który obrałam w marzeniach po przeczytaniu książki „Xenna, moja miłość” na pierwszym czy drugim roku studiów.

Jadę do Meksyku.

Jeśli miałabym zwiedzać Meksyk najbardziej „po mojemu” jak się da – to ta wyprawa jest idealna.

Jadę do Meksyku.

Poinformowałam najbliższych, że chcę jechać i zewsząd reakcje, jakby to była najbardziej oczywista rzecz, jaką robię.

Jadę do Meksyku.

A wizja, która towarzyszy wszystkiemu, co postanowione, oślepia białą plamą, mówiąc do mnie: nic, co jest ci dostępne w wyobraźni teraz.

Czas mijał szybko, wypełniony i nasycony cudami, cierpliwością, odkrywaniem tego, co jest zamiast myśleniem o podróży. Pełen spokój towarzyszył mi podczas kupowania biletów i wyraźnym zaleceniu wprost z Serca o zabraniu tylko podręcznego, ośmiokilogramowego bagażu do samolotu. Nawet próbowałam uruchomić racjonalne myślenie i rozważyć bagaż rejestrowany, ale ciemność i duchota z chwilą wejścia w myśli sprawiły, że porzuciłam ten pomysł bez przyjrzenia się mu. Zaufanie.

Tydzień przed wylotem poznałam Bartka. To było spotkanie, podczas którego w mniej niż półtorej chwili wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Żadne z nas się nie zastanawiało, bo czuliśmy, jakie to oczywiste. Oboje w radykalnej prawdzie.

To było dzień po tym, jak po brzegi wypełniłam się miłością, przekraczając dualizm i nagrałam o tym live’a. To było ostatniego dnia Vipassany, którą opuściłam pierwszego dnia i dzięki temu, prowadzona Sercem, znalazłam się we właściwym miejscu i czasie, spotykając Miłość mojego Życia. Ten tydzień spędziliśmy razem i rozjechaliśmy się w poczuciu, że wyjazd do Meksyku jest najlepszym, co może nam się przydarzyć TERAZ.

Spakowałam się w 20 minut. Dokładnie tyle zajęło mi otwarcie szafy i ułożenie na kupce tego, co samo wpadło mi w ręce z oczywistością oznajmiając: to ma zostać zabrane. Ani przez moment nie zastanawiałam się czy to dobre, wystarczające, czy czegoś jeszcze nie dopakować. Prowadzona za rękę przez Mój Wszechświat, zaufałam w pełni i nie dałam grama energii żadnej wątpliwości, która mogłaby zamajaczyć na czystym niebie.

W podsumowaniu podróży okazało się, że mogłam zabrać 1/3 tych rzeczy i następnym, podobnym razem będę to miała w uwadze.

Niewiarygodne było to, czego doświadczałam podczas wyprawy w związku z bagażem – jakiekolwiek przygotowania na miejscu, przed pomniejszymi wyprawami czy przemieszczając się od hostelu do hostelu, zajmowały mi kilka sekund (wszystko samo się pakowało i pokazywało jako oczywiste), były to chwile proste i ciche, niewypełnione żadnym przemyśleniem czy planem (awaryjnym). Siedziałam wtedy w oddechu i totalnym relaksie czekając, czasem kilka godzin, aż inni uczestnicy ogarną swoje bagaże na następny odcinek wyprawy. Niewiarygodne.

Kiedy 23 lutego 2019 roku startowałam samolotem (dzień wcześniej niż planowano) z Meksyku ku Polsce, w momencie oderwania kół od ziemi, przypomniałam sobie z pełną wyrazistością i obejmującym wszystkie zmysły, uczuciem, ten moment, kiedy trzy tygodnie wcześniej, postawiłam pierwszy raz stopę na meksykańskiej, rozgrzanej nieustającym słońcem ziemi, zaraz po przekroczeniu progu lotniska w Cancun.

Powietrze było ciepłe i lepkie. Właśnie zapadł pierwszy od 16 godzin zmierzch – całą podróż z Berlina do Meksyku lecieliśmy przy świetle dziennym, przekraczając strefy czasowe. Grupa zebrała się przy wyjściu i ruszyliśmy naszym osobistym vanem, pełnym kwiatów, bananów i zapachu kopalu, przy dźwiękach etnicznej, meksykańskiej muzyki, w stronę pierwszego, odwiedzanego przez nas miasteczka – Tulum.

 

Jechaliśmy długo. Kilka razy wymiotowałam z bólu. Dwie osoby z grupy się odłączyły, dzięki czemu miałam dla siebie całe, podwójne siedzenie i mogłam podróżować w pozycji półleżącej. Przystanek w przydrożnym barze. Zapach jedzenia powodował u mnie zawroty głowy. Już drugi dzień nie jadłam. Kładłam się to tu, to tam, czekając na grupę.

W końcu dojechaliśmy do miasteczka, w którym był lekarz. Dostałam zastrzyk w pupę i diagnozę: bakteria. Miałam poczuć się lepiej. Zalecono mi jeść.

Dotarliśmy w miejsce, z którego grupa miała iść dalej pieszo przez las, a ja miałam zostać odwieziona naszym vanem do całkowicie odludnego kempingu, gdzie zostawaliśmy do jutra. Vanem kierować miał syn właścicielki kempingu. Została z nami jeszcze jedna osoba z grupy, która też nie czuła się najlepiej. Kierowca siadł za kółkiem i… nic. Nie potrafił odpalić samochodu. Nie potrafił obsługiwać skrzyni biegów. Nie było szans, żeby dowiózł nas gdziekolwiek. Dziewczyna, która „przypadkiem” została w vanie była typem osoby, dla której niemożliwe nie istnieje, a każda czarna dupa jest wspaniałym motywem do działania. Wyprosiła chłopaka zza kierownicy i, pomimo tego, że zupełnie nie wiedziała jak, zawiozła nas na miejsce.

Dostałam łóżko i leżałam, czekając aż zastrzyk zacznie działać. Nie wstałam już tego dnia. W nocy obudził mnie ból. Nie ustawał. Nie byłam w stanie usiedzieć cicho. Z każdym oddechem wydobywał się ze mnie jęk. Zawołałam naszego przewodnika i skontaktowałam się z mamą, która miała numer do ubezpieczalni. Okazało się, że jesteśmy na takim zadupiu, że nawet po danych z GPSa żadne pogotowie nie będzie w stanie do nas dojechać. Do najbliższego miasta było 10 godzin drogi (w Meksyku odległości podaje się w godzinach jazdy, a nie w kilometrach, ze względu na topki – wały w poprzek jezdni, przed którymi trzeba hamować prawie do stój – jest ich pełno w całym Meksyku i większość jest nieoznakowana). Wszyscy spali. Dostałam Tramal i udało mi się przeżyć noc.

Nazajutrz pojechałam taksówką do zielarki, mieszkającej w pięknej dolinie, kilka kilometrów od miejsca, w którym spędziłam noc. W tym czasie grupa się zbierała i pakowała. Ta kobieta była moją siostrą. Widziałyśmy i czułyśmy Jedno. Otuliła mój brzuch kompresem z wilgotnej gliny, żeby odjąć trochę ognia i zdecydowanie skierowała mnie do szpitala. „Musisz znaleźć naprawdę dobrego lekarza. Nie pierwszego lepszego. Obiecaj mi, że pojedziesz prosto do szpitala.” Potem przypomniała sobie, że ma namiar na świetnego specjalistę od jamy brzusznej – był wykładowcą jej synowej na studiach medycznych. Właśnie w Oaxace, do której planowo zmierzaliśmy!

W vanie zrobiono dla mnie hamak pod nogę. Jazda z takim bólem byłaby niemożliwa, gdyby nie kolejne dawki tramalu. Po drodze zatrzymaliśmy się w małej wiosce, słynącej z grzybków halucynogennych. Grupa zamówiła wegańskie burgery na wynos, żeby nie tracić czasu na postoje. W pewnym momencie kierowca źle się poczuł i poprosił o zmianę jedyną osobę, która mogła i potrafiła prowadzić vana.

Zatrzymaliśmy się przy drodze. Kolejne osoby czuły się źle. Wszyscy, oprócz mnie, wyszli z vana. „W tych burgerach były grzybki” – odezwała się jedna z osób. I wtedy do wszystkich dotarło, co się stało. Byłam 8 godzin drogi od miasta, w którym jest szpital, z grupą naćpanych ludzi, z których nikt nie był w stanie kontrolować swojego stanu.

I najlepsze: jedyna osoba, zdolna prowadzić vana, która też jadła burgery, była całkiem przytomna – grzybki na nią nie zadziałały.

Czy można jeszcze piękniej doświadczyć boskiego ukochania, kiedy oddajesz się cała w bezgranicznym Zaufaniu? Ja tylko patrzyłam. Obserwowałam to, co się wydarza wokół, bez przywiązania do Małej Formy. Bez przywiązania do życia w ciele, a jednocześnie poza jakimikolwiek myślami o tym, co się wydarza i co może nastąpić. Było tylko to, co jest i to było w pełni kompletne.

Po wielu godzinach drogi, przed północą, dotarliśmy do szpitala. Konsultowało mnie sześciu lekarzy, zanim wykonano USG. Trudno było zdiagnozować cokolwiek badając moje reakcje na ból, bo był on przysłonięty silnymi środkami przeciwbólowymi, które brałam, żeby w ogóle móc dojechać do szpitala. „Jak długo cię boli? 3 dni??? To niemożliwe!” Zapalenie wyrostka. I zapalenie otrzewnej. „You need surgery. Now.”

Dostałam piękny, luksusowy pokój z łazienką i przygotowano mnie do operacji. To był prywatny szpital, jeden z droższych w Meksyku. Dr Carlos Sanchez, którego poleciła mi cudowna zielarka, okazał się wybitnym specjalistą od wyrostków. Nawet on przez całą swoją karierę nie spotkał tak wielkiego wyrostka.

Leżąc na mobilnym łóżku, wieziona do sali operacyjnej, byłam bardzo uważna na to, jak odbieram to, co się wydarza. Spodziewałam się fal lęku na widok pochylających się nade mną twarzy albo przynajmniej bezwiednej reakcji niepokoju, kiedy wjechałam do sali operacyjnej. Nic takiego się nie działo. Czułam tylko spokój, radość i akceptację. Nie istniał ani jeden powód, dla którego mogłabym stawiać opór temu, co jest. Wszystko było takie piękne.

Przed samą operacją podszedł do mnie jeden z lekarzy, który konsultował mnie pod sam koniec. Miał szczególnie miłą twarz i biła od niego wspaniała energia. „Don’t worry. Everything will be OK.” – powiedział do mnie, a ja odpowiedziałam promiennym uśmiechem.

Narkoza przyszła lekko, podobnie jak wybudzenie. Tylko przez chwilę czułam, że chcę mówić, a nie mogę. Potem odzyskałam swoje ciało. Zawieziono mnie do pokoju, w którym spędziłam następne 4 dni.

Dowiedziałam się, że to była bardzo skomplikowana operacja, bo wyrostek pękł i rozlał się po jamie brzusznej. Ryzyko śmierci było bardzo wysokie. Po trzech dniach od zapalenia powinnam nie żyć (podręczniki medyczne podają góra 4 godziny od zapalenia do operacji). Gdyby mój umysł znał te informacje, prawdopodobnie wszystko potoczyłoby się inaczej. Mając pustą głowę i pełne zaufanie do tego, co się wydarza, a przede wszystkim do Tego, w czyich objęciach nieustannie Jestem, wszystko to, włącznie z bólem, było dla mnie nie tylko piękne i wzruszające, ale i wspaniale weryfikujące i osadzające w zaufaniu. Kiedy nie ma strachu, ból jest tylko pewną intensywną jakością. Kiedy nie ma lęku o cielesne przywiązania, świadomość pozostaje czysta i taka sama – Jedna, niezależnie od zewnętrznych okoliczności, które pojawiają się i przemijają. Nawet w tzw. ogniu wydarzeń, czysta, przytomna świadomość nie została przesłonięta – zarówno na stole operacyjnym, jak podczas ceremonii z kaktusem, czy szałasu potów. To ta przytomność, bez ram i bez granic, która była obecna podczas pierwszej nocy w dżungli, i późniejszych, kiedy znikało „ja”, a świadomość trwała świadoma siebie.

TULUM

W Tulum spędziliśmy dwa dni przy dźwiękach muzyki, w ogólnie imprezowym klimacie i pijąc tequillę, którą szczodrze obdarowywała nas właścicielka hostelu, która pracowała jednocześnie w pobliskim barze o nazwie Mezcalin. Moje pierwsze spotkanie z rzeczywistością meksykańską, z atmosferą, ludźmi i tym czymś, co określa w jaką stronę zmierza dzień, było druzgocące. To, co poczułam, czego doświadczyłam, co zobaczyłam na własne oczy, mogę przyrównać tylko do sytuacji, w której rzeczywistość z Harrego Pottera nagle okazuje się być naprawdę i to naturalnie gdzieś, w jakiejś części tego samego świata, w którym wszyscy od dawna żyjemy. „Dlaczego mi nikt nie powiedział, że istnieje takie miejsce, gdzie TO istnieje?” – takie zdanie i zatkanie z niedowierzania towarzyszyły każdej z pierwszych chwil, spędzonych w Meksyku.

Zewsząd czułam prawdę, otwartość serca, szczery uśmiech, zwyczajną, niepohamowaną radość, życzliwość i piękno. Gdzie się nie obróciłam, jakaś fala teraźniejszości unosiła kolejne scenografie wokół mnie. Ze zdumieniem i otwartą buzią patrzyłam jak niepozorna dziewczyna idąc drogą zaczyna śpiewać, coraz głośniej i głośniej, staje twarzą do wpatrzonych w nią klientów baru i tworzy unikatową, porywającą melodię, a kiedy pada ostatni dźwięk, zatrzymuje się przed nią czarna limuzyna, a ona wsiada i odjeżdża, jakby to było dobrze zaplanowane show. O 3 w nocy.

Z każdej strony, w każdej chwili, dzieje się życie. Zawsze przynosi COŚ, a ty jesteś w ogniu wydarzeń. Jesteś bezpośrednim adresatem życia. Nie ma gdzie się wycofać, bo nic nie jest ukryte (chyba, że tak postanowisz i będziesz się siłować z falą). Dokładnie odwrotnie niż to, co znałam z życia w Polsce – tu ucieczka przed życiem, ukrywanie się i udawanie, że to, co przychodzi, mnie nie dotyczy (jestem przeoczana w codziennych nieustannie tworzących się scenariuszach), jest normą, zapisaną w zbiorowej nieświadomości i realizowaną przez fizykalne społeczeństwo.

Kiedy siedząc przy barze w Mescaline uświadomiłam sobie to wszystko, kiedy dotarło do mnie wprost, że właśnie znalazłam się w miejscu utkanym z Serca, z otwartości, z życzliwości i z totalnego otwarcia na prawdę (co jest naturą Ducha), pierwszy raz w życiu poczułam, że JESTEM W DOMU. Co w środku, to na zewnątrz. Wszędzie. Nie tylko rezonans, ale całkowite przeniknięcie się wnętrza i tego, co na zewnątrz. Jedno, bez blokad, barier i lęku, że za chwilę w rzeczywistości przejawi się dobrze znana nieświadomość. Czysta rzeczywistość Serca w kompletnym, nasyconym przejawieniu Tej Chwili.

Płacz objął mnie całą. Cała byłam płaczem. Płacz był efektem niemożności utrzymania w sobie pomieszanego stanu niedowierzania (że to rzeczywistość), wdzięczności, miłości i zachwytu. Kiedy tak się wyrażałam, niemalże konwulsyjnie, wszystko wokół mnie patrzyło z miłością i ulgą. „Witaj w domu” – usłyszałam od barmana. Nikt nie był zdziwiony. Tak długo na mnie czekali.

DŻUNGLA

Po Tulum pojechaliśmy do dżungli. Przeżyłam tam jedną z najcięższych i najmniej przyjemnych nocy w moim życiu.

Kiedy znaleźliśmy się sami – grupa 13 turystów, przyroda i towarzyszący temu wypadowi alkohol, zaczęły się dziać rzeczy, których nie przewidywałam i które odmieniły całość mojego doświadczenia tam, strącając mój wysoki i radosny stan ducha w przepaść głęboko poniżej linii depresji.

Ważny dla dalszych opisów jest fakt, iż prawdopodobnie byłam jedyną osobą, która nie piła alkoholu i nie była pod wpływem żadnych substancji psychoaktywnych. Sytuacja zdarzyła się następująca: jeden z uczestników wyprawy, zwracając się do mnie wyraził wielki, tkwiący w nim gniew i wyprojektował winę na mnie. Porozumienie było niemożliwe, głównie za sprawą alkoholu ale też całkowitej nieświadomości tego, że odpowiedzialność za emocje zawsze należy do ich właściciela. Bez tej świadomości (czyli kiedy następuje projekcja winy na zewnątrz), mamy do czynienia z najczystszą formą przemocy psychicznej. I to się zadziało.

Byłam w tym sama (a właściwie moja Mała Forma). Totalnie niezrozumiana. Bez tej miłości, którą na co dzień jestem otoczona. Poczułam się jak w przedszkolu. Wtedy zaskakująco i ostatecznie zawiodłam się na tym, komu zaufałam – naszym przewodniku, który, gdy wspomniałam o braniu odpowiedzialności za swoje emocje i projekcji, spojrzał na mnie podejrzliwie mówiąc: „Ciekawy punkt widzenia”. Od tej chwili wiedziałam, że ta podróż przyniesie mi coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Odkąd stawiam siebie na pierwszym miejscu i dbam bezkompromisowo o swoje Wewnętrzne Dziecko, takie sytuacje rozwiązuję szybko i prosto – pozostając Sobą i wyrażając bez skrępowania Siebie, moja przestrzeń sama oczyszcza się ze wszystkiego, co mnie nie akceptuje, nie kocha, nie jest w stanie znieść Prawdy. Tym razem wiedziałam, że takie rozwiązanie jest mi praktycznie niedostępne i że dla Siebie będę musiała odwołać się do wszelkich dostępnych mi pokładów akceptacji. I tak odkryłam Ciszę…

Pomimo wewnętrznego bólu, który towarzyszył mi prawie do samego końca podróży, coraz szerzej otwierałam się na bycie w innym wymiarze Rzeczywistości. Pierwsza noc w dżungli skonfrontowała mnie ze strachem – ja sama w namiocie rozbitym na uboczu, mnogość dźwięków i odgłosów, w których umysł upatrywał się śmiertelnego zagrożenia – w Meksyku jednym z najpopularniejszych zwierząt żyjących wolno są jaguary.

Potem odkryłam, że w Ciszy nie ma niczego na zewnątrz, a więc niczego, co mogłoby wyłonić się z mroku dżungli i mnie zaatakować.

Kilka dni później, będąc w Pan Chan nad wodospadami, doświadczyłam całkowitego połączenia z tym, po czym kroczą moje bose stopy. „Jak mrówki mogłyby mnie pogryźć, kiedy je WIDZĘ?. Kiedy jestem częścią krajobrazu.” W ciszy obserwowałam dwa obrazki: w jednym człowiek-pan, bez uważności na cokolwiek poza samym sobą, panoszący się w Świątyni Pachamamy, nie zauważając swojego Gospodarza. I drugi, w którym WIDZĘ wszystko takim, jakie jest. Widzę całą świętość w każdym listku i każdym stworzonku. I właśnie przez to, że widzę, jestem goszczona z najwyższym szacunkiem – czyli przyjęta jako swoja. Współistniejąc ze wszystkim, co wokół mnie, staję się częścią tego krajobrazu i nic nie jest zewnętrzne. I to jest dokładnie ten stan świadomości, w którym znika lęk – atak nie istnieje, bo nie ma niczego na zewnątrz.

Podczas całej wyprawy nie ugryzła mnie ani jedna mrówka (co jest podobno nie do uniknięcia), za to nigdy, w całym moim życiu, nie wylałam tylu łez wdzięczności i wzruszenia, co w kontakcie z meksykańską dżunglą.

DROGA DO JUNGLE PALACE

Od wyjazdu z dżungli do cywilizacji, którą w Meksyku definiował dostęp do prądu i zasięg internetowy, dzieliły nas 2 dni. Zatrzymaliśmy się w niebieskim barze przy głównej trasie międzystanowej, gdzie zjadłam dwie cesadille (tradycyjne meksykańskie pszenno-kukurydziane placki z nadzieniem), po których rozbolał mnie brzuch. Nie byłam sobą. Czułam ciężar i przytłaczające osamotnienie. Postanowiłam odłączyć się od grupy i dać sobie przestrzeń, której tak bardzo potrzebowałam. Zostałam w busie podczas gdy reszta osób postanowiła nocować w dziczy, pod piramidami. Od tego momentu coraz częściej wybierałam dla siebie niestandardowe rozwiązania, w których odnajdywałam wolność. Ceną za Nią była izolacja oraz taki stopień odrzucenia, jaki był możliwy przy wspólnym podróżowaniu. Moim wentylem bezpieczeństwa, wsparciem i miłością były bezwarunkowo kochające osoby, z którymi pozostawałam w kontakcie przez internet oraz „przypadkowa” książka Osho.

Późnym wieczorem dotarliśmy do Pan Chan, gdzie spędziliśmy prawie tydzień w dwóch, różnych miejscach. Podróż między kolejnymi miejscami na naszej trasie przypominała przeskoki między światami. Wszystko się zmieniało: sceneria, energia, nastawienie, sposób spędzania czasu. Jungle Palace był kempingiem z mnóstwem atrakcji, knajpkami, muzyką na żywo i bardzo kolorowymi ludźmi. Cała infrastruktura wkomponowana w zapierający dech krajobraz dżungli. Piłam tam największą kawę na świecie (uważajcie, kiedy ktoś w Meksyku zaproponuje wam napój grande) i nie pamiętam ile razy uprzejmie odmówiłam zakupu grzybków halucynogennych. O grzybkach będzie jeszcze później. W Jungle Palace czułam się świetnie. Trzy dni wolności bez zbiórek, planów, czy obowiązkowych aktywności były dla mnie jak dopływ świeżego powietrza, które łapczywie chłonęłam.

Pan Chan słynie z ruin pomajańskich cywilizacji oraz wodospadów. Ze wszystkich tzw. miejsc mocy, jakie odwiedziłam w ogóle, najsilniej energetycznie oddziaływał na mnie gruby kamień. Pierwszy raz poczułam to w kościele w Lizbonie. Te same przejmujące i pochłaniające całą moją postać, odczucia, pojawiły się właśnie przy ruinach. Nie szukasz żadnych energii, one TAM SĄ.

Raz wybrałam się do Palenque – jednego z nielicznych dużych miast, które odwiedziłam w Meksyku. Potem, zapytana o miasta, uświadomiłam sobie, że ich energia, mimo, że są tak różne od europejskich metropolii, jest dla mnie równie przytłaczająca.

Natomiast jedna rzecz nieustannie mnie w Meksyku zdumiewa i zachwyca – obojętnie gdzie się nie znajduję – w mieście, w wiosce, w dżungli czy na trasie przelotowej, wszędzie spotykam spójny krajobraz. W Meksyku wszystko jest autentyczne, pasujące do siebie, naturalne i prawdziwe. Kiedy robiłam zdjęcia, nigdy nie musiałam czekać, aż ludzie przejdą czy samochody znikną z kadru. Na cokolwiek nie spojrzałam – wszystko było perfekcyjnie dopasowane do całego obrazu. Takiej spójności nigdy nie doświadczyłam w Europie, gdzie czuję, że przestrzenie są raczej zaaranżowane, niż pozwala się im na autentyczność.

Meksykanie, przynajmniej ci, których spotkałam, nie przywiązują się do standardów. Ich sposób myślenia i podejście do świata jest spontaniczne, nie ograniczone, a na pewno wolne od lęku przed oceną. To dlatego zamawiając zupę na mieście można było zamiast niej dostać penne, a kupując w kawiarni koktajl z owoców, po wypiciu połowy szklanki kelnerka podeszła do mnie z garnuszkiem, w którym zostało jeszcze trochę – to, co się nie zmieściło – i dolała do mojej szklanki z szerokim uśmiechem. Każdy robi tak, jak czuje. I jest w tym tyle szczerości, życzliwości i dobrej woli, że mogłaby to być wspaniała lekcja przyjmowania tego co jest dla każdego służbisty, perfekcjonisty i marudy. Świat pełen niespodzianek możliwy jest tylko wówczas, kiedy się na nie pozwoli (odwrotność oczekiwań).

Ruszając w podróż po Meksyku nie czytałam planu podróży i nie miałam pojęcia, jakie miejsca odwiedzę oraz jakie są główne punkty programu. Każdą chwilę, każde zdarzenie przyjmowałam z pełną otwartością i radosną akceptacją. Ta akceptacja nie płynęła z postanowienia czy siły woli, objawiała się lekko jako efekt prawdziwego braku wyobrażeń i towarzyszących im oczekiwań, dlatego nie miała swojego przeciwieństwa. Pozorne opóźnienia, nieoczekiwane przerwy w podróży czy tzw. zmiany planów były dla mnie dokładnie tym, co ma następować. Tylko dlatego, że wydarza się w rzeczywistości.

ROŚLINY MOCY

Następny punkt podróży znajdował się zaledwie 10 minut drogi od Jungle Palace. Jednak następny punkt oznaczał następny świat. El Gardin był kameralnym miejscem w naturze, mocno hipisowskim, gdzie życie toczyło się bez prądu, a cała infrastruktura była tak zorganizowana, żeby zapewnić możliwie największą autonomię jego gospodarzom i gościom. Tam piłam najlepszą na świecie herbatę z liści limonki, odkryłam mój ulubiony gatunek bananów, drugi raz w życiu leżałam w hamaku i pierwszy raz uczestniczyłam w szałasie potów. Teraz, kiedy patrzę na tę wyprawę z perspektywy czasu, ze wszystkich szamańskich elementów, w które obfitowała, szałas potów jest jedynym, który poczułam jako prawdziwy, czysty i nie potrzebujący żadnych argumentów, by wytłumaczyć swoją zasadność.

Obserwując co się dzieje z innymi uczestnikami szałasu, znów dotarło do mnie, że zaufanie jest możliwe tylko, kiedy nie wierzę w żadną swoją myśl, a także że jedyne widmo śmierci (strach) pochodzi z umysłu. Kiedy jest Ci tak gorąco i duszno, a wokół ciemność, jęki i powszechny niepokój – myślom łatwo jest podsuwać wizje strachu o własne życie. Tu zaczyna się panika. Ale kiedy tak mocno ufasz, że w każdej sekundzie oddajesz całe swoje życie Bogu, żadna myśl nie ma mocy, by cię w cokolwiek wciągnąć. Jesteś. Miłością.

Następnego dnia do el Gardin przybył starszy szaman, który miał poprowadzić dla nas ceremonię z tzw. świętą rośliną – kaktusem pejotl. Po moim spotkaniu z Ayahuascą, pół roku wcześniej, byłam otwarta na takie doświadczenie. Sesja z Ayą przyszło do mnie znienacka, nie planowałam jej i nie przygotowywałam się w żaden sposób. I było przepięknie (relację opublikowałam TU). Wcześniej czułam duży opór i wewnętrzną niezgodę dla jakichkolwiek psychodelików. Po tamtym doświadczeniu, zaczęłam się nimi bardziej interesować, choć tylko w teorii. Teraz miałam okazję po raz kolejny zobaczyć, jak i gdzie poprowadzi mnie ten enteogen. Weszłam w to doświadczenie bez lęku. I bardzo szybko pożałowałam. Całe moje ciało wykrzywiło się od paskudnego smaku wywaru, który piliśmy po kolei z wielkiego kotła. Poczułam, jak moją świadomość przysłania trippowa aktywność mózgu, która nie była pod żadnym względem bardziej atrakcyjna, niż rzeczywistość. Żadne z doznań czy obrazów, które do mnie przyszły podczas ceremonii, nie były niczym nowym, niczym odkrywczym. Czułam tylko wewnętrzną niechęć, a w głowie pojawiło się zdanie: po co to robisz swojemu ciału? Kiedy spotkałam się w tym trippie z osobą, z którą czułam połączenie, razem monitorowałyśmy ten tripp, co sprawiało nam dużo radości, wydarzyły się rzeczy, które podczas takiej ceremonii wydają się być całkowicie niedopuszczalne: ktoś zaczął nas uciszać, czegoś zabraniał, za coś strofował. Wtedy poczułam apogeum niewłaściwości i zrobiłam to, co chciałam i co wierciło się we mnie od początku spotkania: poszłam stamtąd.

Zbliżając się w ciemności do miejsca, gdzie nocowałam, usłyszałam głośne miauczenie kota. Zapaliłam latarkę i skierowałam snop światła w miejsce, z którego dobiegało. Zobaczyłam rudego kocura, który podbiegł do mnie jakby z wytęsknieniem i zaczął się na mnie wspinać, mrucząc donośnie i ocierając się główką o każdą część mojego ciała. Usiadłam, a kot wpakował mi się na kolana i kręcił w kółko tuląc się do mnie całym ciałem, jakby ciągle mu było mało. Następnego dnia, podczas telefonicznej rozmowy z mamą, dowiedziałam się, że mój rudy kot w Chorzowie tej nocy dziwnie się zachowywał – chodził po domu i miauczał jakby był w rui. Poza tą jedną nocą, meksykańskiego rudego kota już nigdy więcej nie spotkałam.

Dzień po kaktusie był ciężki. Czułam się bardzo sama z moimi odczuciami, przemyśleniami i pragnieniami. Nie było się do kogo zwrócić, z kim pogadać. Każde moje słowo o tym, co czuję, co rozpoznaję, było odbierane jako atak. Znów zaniemówiłam.

SAN CRISTOBAL

Wyruszyliśmy w dalszą podróż – do San Cristobal. To miasto położone w górach, słynące z artystycznych smaczków i naturalnych kosmetyków. Przybyliśmy późnym wieczorem i wtedy, po raz pierwszy, przydały mi się zimowe ciuchy. Poranki były chłodne – niewiele stopni powyżej zera. Popołudniami robiło się letnio i ciepło. Zwiedzanie miasta w nienarzuconym towarzystwie okazało się bardzo przyjemne. Każdy sklepik, każda kawiarnia, miały swój unikatowy klimat – zero standaryzacji. Wszystkie przestrzenie były przedłużeniem osobowości prowadzących je osób. Zjadłam tam wspaniałego, wegańskiego burgera i zwiedziłam jeden z najsłynniejszych meksykańskich bazarów. O każdej porze dnia uliczki wyglądały inaczej – inne sklepy się otwierały, a inne robiły sobie przerwę, na deptaku pojawiały się co rusz nowe stragany ze świeżo wyciskanymi sokami, krojonymi owocami i orzechami w czekoladzie. To miasto żyło siebie w każdym jedynym i niepowtarzalnym momencie.

Wieczorem ludzie zaczęli chorować. Zaczęło się od bólów brzucha, potem były wymioty i biegunka. Po kolei zemsta Montezumy dopadała kolejnych uczestników naszej wyprawy. Tylko kilka osób czuło się dobrze, w tym ja. Po burzliwych i niestrawnych dla mnie dyskusjach, zadecydowaliśmy, że zostajemy w San Cristobal jeszcze jeden dzień – bo kolejnym przystankiem miała być dzicz.

Nazajutrz wybraliśmy się w dalszą podróż. Przez noc zachorowały kolejne osoby. Dojechaliśmy nad wąwóz, w którym mieliśmy spędzić noc. Po zejściu w dół poczułam, jak coś przytłacza mnie do ziemi. Położyłam się na piasku i leżałam bez sił aż do późnego wieczora. Na noc wczołgałam się do namiotu. Ledwo spałam. Rano poszłam nad wodospad i leżałam tam dopóki grupa nie zaczęła się pakować. Poznałam kilku chłopaków z Californii, którzy właśnie wracali z Mazunte – miejsca, do którego mieliśmy jechać. Poczęstowali mnie zimną wodą i amerykańskim tytoniem oraz opowiedzieli, jak zostali napadnięci podczas jazdy drogą międzystanową z Mexico City.

Wyjście z wąwozu w tym stanie nie było łatwe, bo do pokonania mieliśmy kilkaset kamiennych schodów. Na górze udało mi się kupić wodę z lodówki z limonką. Droga do Mazunte trwała dobre kilka godzin. Przyjechaliśmy nad ranem. Grupa, jeszcze po ciemku, poszła na plażę oglądać wschód słońca. Zostałam sama w vanie i obudziłam się w raju.

To moje miejsce na ziemi – nie mam co do tego wątpliwości. Każdy kawałek czasoprzestrzeni rezonował ze mną tak, jak nic nigdzie wcześniej w całym moim życiu. To miejsce było mną. Słońce, palmy, domki kryte trzciną, sklepikarze zakochani w tym, co robią, spontaniczne rozmowy z napotkanymi ludźmi, bez interesu, bez osądów. Coś wspaniałego. Poczułam się wyśmienicie – jakby mnie ktoś obudził. Moje ciało było zdrowe. Wiedziona sercem znalazłam cudowny pensjonat, prowadzony przez Europejczyków, którzy, wydawali się, przewidywać wszystkie potrzeby i zadbać o nie, zanim wybrzmią. Potem zobaczyłam, że ten dzień został mi dany w prezencie, bym mogła się nim cieszyć bez przeszkód.

Nad ocean poszłam dopiero po zmroku. To spotkanie było jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Bardzo przypominało sesję z Ayahuascą – to było spotkanie z dawno nie widzianym, a jednak czule bliskim, serdecznym przyjacielem, bratem, bliźniaczą energią. Nie mogłam oderwać od niego wzroku, nie pragnęłam nic robić poza oddechem zsynchronizowanym z szumem cudownych fal. Woda był ciepła i pełna mocy. Wiatr był ciepły. Piasek cudowny. To było święte spotkanie, zapierające dech w piersiach. Wiedziałam, że wrócę.

 

Nazajutrz poszłam na plażę wcześnie rano. Zostałam tam do popołudnia, a kiedy wracałam, zaczął boleć mnie brzuch. Poczułam, jakbym miała w nim „obcego”. Starałam się odpocząć, poczuć lepiej, ale było coraz gorzej. Poszłam do pokoju. Po południu przyszła do mnie wizja: czujesz ból wszystkich wewnętrznych dzieci, które są tłamszone na tej wyprawie. Napisałam do pozostałych uczestników grupy i wieczorem odbyło się w moim pokoju spotkanie. Byłam szczera. Reakcje również.

Noc była ciężka, rano obudziłam się z jeszcze większym bólem. Przed nami najtrudniejszy odcinek drogi – po górach. Kręta i wąska jezdnia, coraz dalej od cywilizacji, każda blokada na drodze oznaczała godziny na odludziu i w upale. Mogłam zostać w Mazunte aż wydobrzeję i potem dojechać do grupy. Czułam jednak, że ta opcja dla mnie nie wchodzi w grę.

KILKA SŁÓW O MEKSYKAŃSKIM SZPITALU

Kiedy opowiadam o tym, co mi się przydarzyło, często słyszę „ojej, dobrze, że cię niczym nie zarazili w tym meksykańskim szpitalu”. A ja czuję, że nie mogłam lepiej trafić.

Przez cały pobyt w szpitalu, włącznie z operacją, wykonano mi tylko jedno wkłucie (na wenflon), przez które podawano narkozę i leki.

Nigdy nie podano mi żadnego środka, żadnego leku, bez mojej świadomej i wyraźnej zgody na to, co dostaję (nawet witaminy przynosili w opakowaniach, żebym widziała, co dostaję).

Co prawda nie znają tam diety pooperacyjnej, ale jedzenie podają w zgodzie z indywidualnymi preferencjami i żeby smakowało (dostawałam pięknie podane owoce, galaretki a nawet smażone placki z cukinii i grzyby – oczywiście ich nie jadłam).

Bardzo zaprzyjaźniłam się z moimi lekarzami, którzy uznali mnie za cud medyczny. Oboje twierdzili, że przeżyłam nie dzięki nim, a dzięki sobie.

3 dni przed operacją nie jadłam i piłam bardzo nieznaczne ilości wody. Mimo różnych sugestii czy nawet wyraźnych zaleceń, nie zrobiłam niczego wbrew sobie. Całkowicie ufałam swoim przeczuciom i dzięki temu przeżyłam. Gdybym miała cokolwiek w jelitach przez te 3 dni, zapalenie otrzewnej skończyłoby się śmiercią zanim trafiłabym do szpitala. Rozwijana od 3 lat świadomość breathariańska (jedzenie nie jest potrzebne, aby żyć) zamieniła mój system wierzeń odnośnie jedzenia, w Zaufanie. Mimo, iż na co dzień jem (czasem surowo, czasem niezdrowo), świadomość tego, czym naprawdę jest jedzenie i że zawsze lepiej jest nie jeść, niż jeść (wbrew powszechnemu i tak mocno zakorzenionemu przekonaniu, że bywa ono nierzadko przyczyną śmierci), była źródłem mojej mocy podczas całej wyprawy do szpitala i później.

FIRMA UBEZPIECZENIOWA

Jak to ze mną bywa, to, co przyciągam, co pojawia się w mojej rzeczywistości, jest wspaniałe. Wspaniała, naprawdę wspaniała, okazała się firma, w której wykupiłam ubezpieczenie przed wyjazdem do Meksyku. Nie szukałam długo, wybrałam pierwszą, która została mi „przypadkiem” polecona. Kiedy towarzystwo ubezpieczeniowe dowiedziało się o mojej sprawie, natychmiast zainterweniowało. Dogadali się ze szpitalem, choć nie mieli z nimi podpisanej umowy. Nie chcieli także, żebym wracała planowym lotem, nawet po wykupieniu klasy biznes. Zorganizowali mi szybszy lot w najwyższych klasach, z pełną opieką na lotniskach i w vip roomach. Nigdy nie sądziłam, że można tak komfortowo podróżować samolotem. Ta firma to Hanse Merkur. Z całego serca Wam dziękuję.

PODZIĘKOWANIA

Dziękuję, Wszechświecie, że przygotowałeś dla mnie tę Podróż. Podróż Życia. Dziękuję, że przygotowałeś mnie do niej. Dziękuję wszystkim, którzy byli moimi aniołami tam i wtedy – bez względu na to, czy są tego świadomi, czy zupełnie nie (może już załapaliście, że ostatecznie wszędzie podczas tej wyprawy spotykałam Siebie). Dziękuję mojej mamie i mojemu Bartkowi za to, że jesteście zawsze i za przygotowanie dla mnie akcji ratunkowej z Meksyku. Dziękuję Anecie za towarzyszenie mi podczas wyprawy i za to, że zostałaś ze mną w szpitalu. Dziękuję Sylwii Shilli za Miłość, którą wysyłałaś, kiedy nie mogłam znaleźć jej w sobie.

Ta podróż dobiegła końca tu i teraz.

Pacyfiku, widzimy się wkrótce!

Z miłością
Dominika

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *