Kiedy jesteś na Bali, to Bali jest na pierwszym planie

Od dawna marzyła mi się organizacja warsztatów wyjazdowych w którymś z piękniejszych zakątków świata. Rozważałam powrót do niesamowitego pod każdym względem Meksyku. Rozważałam Hawaje. Odbyłam też wstępne rozmowy z moimi znajomymi rezydentkami wysp greckich. Jednak to Indonezja była gotowa, żeby mnie przyjąć.

W sumie nasza podróż po wyspach Indonezji trwała 10 dni, z czego pierwszą połowę spędziłyśmy w Ubud – w głębi lądu, a później przeniosłyśmy się na Gili Air, potem na Gili Trawangan, wreszcie z powrotem na Bali, do Kuty nad morzem.

Grupa była bardzo kameralna – podróżowałyśmy we czwórkę. Każdy dzień rozpoczynałyśmy prowadzonym przeze mnie pilatesem, a następnie ruszałyśmy na podbój wód i lądów.

Jako, że jednym z moich ulubionych smaków życia jest kuchnia, spróbowałam na Bali wszystkiego, co tradycyjnie wegetariańskie. Chyba najpopularniejszym daniem bezmięsnej kuchni indonezyjskiej jest coś, co nazywa się GADU GADU. W zależności od restauracji przybiera bardziej lub mniej bogatą formę. To danie w wersji super wypasionej zawierało obowiązkowo ryż, panierowane tofu, sałatkę z zielonych warzywa, zupę warzywną, sajgonki z farszem warzywnym, kukurydzę w cieście z grilla, chrupki z głębokiego tłuszczu, sos z orzeszków ziemnych oraz pikantny. Spotkałam też wersję z sadzonym jajem. Co ciekawe, jajka na Bali i Gili były wyśmienite. Podejrzewam, że mocno ekologiczne tamtejsze społeczności nigdy nie słyszały o chowie klatkowym.

Od przeszło 20 lat trzymam się z dala od mięsa. Czasem wołał mnie tuńczyk lub krewetki. Na Bali do owoców morza podchodziłam nieufnie i raczej raczyłam się tofu niż próbowałam nadmorskich specjałów. Wszystko zmieniło się na dwa dni przed końcem wyprawy.

To wydarzyło się na raz: przełomowa podróż łodzią, kiedy przestałam się bać, że wypadnę; nurkowanie w poszukiwaniu żółwi morskich podczas którego doświadczyłam bycia ławicą; bliskie spotkanie z balijskim poczuciem humoru, które znalazłam jako totalnie w punkt mojego; i wreszcie zupełnie nieplanowany zakup małego symbolu trzech wysp Gili, który zawiesiłam na szyi.

Poczułam, że teraz dopiero zaczynałby się mój romans z indonezyjską wyspą gdybym nie musiała wracać do domu. Te 10 dni było jak appetizer. Jakikolwiek nie byłby plan wyprawy – to miejsce wysuwa się na pierwszy plan i nie daje się przyćmić.

Każdy centymetr przestrzeni jest spektakularny. Jeszcze nigdy nie spotkałam takiego zagęszczenia fotogenicznych miejsc. Część z nich to czysta natura, jednak większość stanowi połączenie zapierającego dech krajobrazu i jakiegoś elementu dodanego przez człowieka: huśtawka, hamak, deska surfingowa. A jeśli do tego trafi się światło doskonałe – mamy taśmową produkcję zdjęć na plakaty. Wystarczy dobry iphone i chwila uważności, żeby złapać kadr.

To czas spędzony na wyspach robi robotę. Takie jest moje zdanie, ponieważ te miejsca i ta kultura wciągają. Przenikają człowieka bezlitośnie i naturalnie. Wchłaniają. Z każdym dniem traktują bardziej jako swoje. To niesamowite zjawisko, które nie odbiera autonomii i do niczego nie zmusza. Jest tak, jakby ekosystem tworzył się od nowa z twoim udziałem. A ty jesteś jego ważną częścią. Częstuje cię tym, co ma i nie szczędzi. A ty możesz zdecydować, czy dasz się porwać, czy zachowasz dystans.

Ja pozwoliłam, by obecny tam duch wziął mnie w posiadanie. Przez te ostatnie dni byłam strumieniem który porywa lekko, gdy tylko porzuci się swoje kotwice. Nurkując z żółwiem, On stał się przewodnikiem. Zabrał nas w krótkie tournee po swoich wodnych włościach. Kiedy wchłania cię ławica, właściwie nic nie musisz robić. Tempo, kierunek i energia potrzebna, by płynąć wydarzają się poza Tobą. Ty tam tylko jesteś. Jesteś też AŻ – dla siebie i tego przeżycia. Spotkanie z żółwiami bardzo przypomina to, co dzieje się podczas sesji z końmi. Wzruszająco jest zwiedzać cudze królestwa. Zwłaszcza zwierząt, które wpuszczają cię do nich tylko i wyłącznie z własnej, nieprzymuszonej chęci i woli. To zawsze dla mnie niewysłowiony zaszczyt.

Wśród Balijczyków zauważyłam ciekawe zjawisko. Wielu z nich bardzo chce ci coś sprzedać: produkt albo usługę. Na wyspach wprost roi się od taksówkarzy na skuterach, wytwórców biżuterii (o ile rzeczywiście sami ją robią), masażystów i masażystek. Kiedy cię zaczepiają, zaczynają od słowa YES. “Yes, taxi!”, “Yes, bali massage!”, “Yes, necklace. No?”. Wygląda to tak, jakby odbyło się tam szkolenie marketingowe na masową skalę, podczas którego zachwalono technikę tworzenia w głowie turysty mentalnego stanu “Yes czyli TAK”. Kiedy klient od samego początku ma w głowie “tak”, z dużo większym prawdopodobieństwem zdecyduje się na zakup, niż gdyby pozostawał w stanie mentalnie neutralnym.

Obserwując autentyczność i naturalną otwartość rdzennych mieszkańców wysp mam na ten temat swoją teorię. Sądzę, że to współczesne techniki marketingowe w świecie Zachodu wzorują się na skutecznych działaniach organicznych, adaptując je i powielając w sztucznej i agresywnej formie. Istnieje całkiem spora rzesza ludzi mających alergię na fałsz, a więc też na ten typ sprzedaży, który zaczyna się od słów “Where are you come from?”. Możemy przez to działać z miejsca uprzedzenia zamiast rzeczywistego rozeznania tej konkretnej sytuacji.

Zjawiskiem, które przyciągnęło moją uwagę zaraz po lądowaniu na Bali był ruch uliczny. W pierwszej chwili masz wrażenie, że panuje tam totalny chaos. Piesi nie mają żadnych praw, nie obowiązuje zasada ograniczonego zaufania ani pierwszeństwa. Ludzie w samochodach, na skuterach i ci bez pojazdów poruszają się szybko, energicznie, pewnie i nieostrożnie. Z impetem wyjeżdżają z bocznych uliczek i ani myślą zatrzymać się przed tobą na pasach. “Nic dziwnego, że mąż mojej koleżanki miał tam niedawno wypadek” – pomyślałam. “Nie wiem czy odważyłabym się sama wsiąść na skuter”. “Ależ ten nasz kierowca musi dobrze jeździć, że tak potrafi się w tym wszystkim połapać i nie zwariować”. Z czasem jednak dostrzegłam, że w tym chaosie jest metoda. Ruch uliczny odbywa się bowiem na zasadach ławicy. Kiedy już się pod nią podepniesz, poddasz nurtowi, zaufasz zamiast nieustannie kontrolować każdy swój ruch – zaczynasz być jego częścią. Płyniesz bez zastanowienia, bo tu nie ma czasu na myślenie. Albo wskoczysz do tej rzeki i dasz się porwać, albo twój poziom kortyzolu będzie się stale utrzymywał na bliskim zawałowi poziomie. A tak na dłuższą metę się nie da. Kiedy już nastąpi przeklik i dopuścisz do siebie ducha wyspy – gwarantuję, że poczucie bycia jednością z tym wszystkim, co jest, staje się źródłem głębokiego wzruszenia i niewysłowionej mocy.

Na wyspach Gili nie są dopuszczalne pojazdy silnikowe. Mimo, iż wyspy są malutkie, a do każdego hotelu z portu można dojść pieszo w maksymalnie kilkanaście minut, stałą częścią krajobrazu są jednokonne zaprzęgi, które, gdy wiozą turystów z bagażami, zawsze poruszają się szybkim kłusem. Koński transport służy również do przewożenia takich towarów jak ogromne głazy, baniaki z wodą czy butle z gazem. Konie pracują w ponad 30 stopniowym upale, zaprzęgnięte po kilkanaście godzin na dobę. Są mocno wychudzone i koślawe. Wszystkie mają spienione pyski, mocno podciągnięte wędzidła i klapki na oczach. Są, a jakby ich nie było. Niektóre mają wywalone bokiem języki albo kagańce. Wygląda na to, że Morskie Oko to przy tym pikuś.

 

Wracając jeszcze do jedzenia – we wszystkich lokalach w ofercie są “świeżo wyciskane” soki. Z mango. Z papai. Z ananasa. Z pomarańczy. Ale też z banana czy z awokado. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie spróbować soku z owoców, które go nie mają. Trudno w to uwierzyć, ale sok z awokado, na który skusiłam się dopiero ostatniego dnia był najlepszy ze wszystkich.

Świeża woda z kokosa jest wszędzie i kosztuje grosze (w przeliczeniu ok. 6 zł). I o ile na ulicach mnóstwo jest pustych, wydrążonych łupin po kokosach, o tyle nigdzie nie widziałam resztek po świeżych mango, pomarańczach czy bananach. W ogóle niewiele owoców tam sprzedają i podają, a świeże warzywa do obiadu – o ile są – stanowią np. 2 plastry ogórka. Podglądając w jednym z lokali procedurę przygotowywania “soków”, które – o dziwo – smakowały wszędzie tak samo, a różniły się jedynie stopniem rozwodnienia – odkryłam, że są one robione z gotowej pulpy czy koncentratu i miksowane z lodem.

Nie ma tego na Gili, ale na Bali mieszkańcy codziennie robią niezliczoną ilość tacek-stroików, które rozkładają przed swoimi domami, sklepami, na środku chodnika, na gzymsach i ofiarowują opiekuńczym duchom albo bogom. Umieszczają na nich świeże kwiaty, ziarenka ryżu, czasem ciasteczka, a nawet papierosy! Obowiązkowo palą kadzidła, od których ulice pachną. Przypomina to słowiańskie obrzędy, podczas których bogów częstuje się miodem pitnym i chlebem – rozlewając lub paląc.
Łódź, którą płynęłyśmy z Gili na Bali miała 5 silników. Do każdego z nich przywiązana była tacka z darami.

Jestem bardzo czuła na punkcie zapachów. Bali pachnie bardzo ciekawie, ładnie. Najgorszy z zapachów, z jakim się spotkałam to stęchlizna w jednym z gabinetów masażu. Przy takiej wilgotności powietrza łatwo o zatęchłe wnętrza, jeśli nie są dobrze wentylowane. Może się zdarzyć, że w bungalovie, czyli wolnostojącym domku, który jest odpowiednikiem pokoju hotelowego, nieprzyjemny zapach będzie miała pościel lub ręczniki.


Owocu o nazwie duran nie udało nam się tym razem ani powąchać, ani spróbować, choć widziałyśmy ich setki na przydrożnych stoiskach. Owoc ten słynie z najbardziej intensywnego odoru, który stoi w sprzeczności z – podobno – całkiem słodkim smakiem.


Wracając do masażu – wszędzie cię wymasują, ale większość masażystów nie potrafi masować. Trafiając na kogoś z dobry wyczuciem i profesjonalnym dotykiem – zapamiętaj imię i trzymaj się go, bo jesteś szczęściarzem. Z drugiej strony – za przeciętny, godzinny masaż zapłacisz od ok. 26 zł.

Będąc tam chłonęłam każdą chwilę, nie czułam się ani przez moment obco.
Odczarowałam swoje obawy przed wielogodzinnym lataniem z naprawdę komfortowymi liniami Emiraty.
Jestem wdzięczna wyspom – za ich nastawienie i szczerą sympatię. Są pięknym źródłem tej energii i z prawdziwą ulgą jej zaczerpnęłam. Dziękuję moim fantastycznym współtowarzyszkom podróży – Agnieszce, Marcie i Gosi. Dobrze nam to Pole zrobiło. Czuję, że przyjdzie czas na przypominającą dawkę. Następnym razem to już nie będzie tylko przystawka.
Następnym razem lecę po danie główne.

PS. Zapomniałam o najważniejszym! W żadnym z miejsc na wyspach nie piłam niedobrej kawy! Kawa balijska jest tania i wyśmienita, ale jak zrobią klasyczną americanę czy latte – są o wiele lepsze niż w Polsce. I nieważne, czy z ekspresu, czy parzona, czy w domu, czy w przydrożnym barze czy na stacji benzynowej. Tam po prostu kawa smakuje świetnie!

Z miłością
Dominika

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *